Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Prześpij się... ja wychodzę... wstąpię do kościoła... Bóg przemieni to nasze strapienie... Zobaczysz, list wkrótce miéć będziesz...
Wielohradzki nie odpowiedział ani słowa, lecz jeszcze większy niepokój pochwycił jego istotę. Listu tego bał się jak ognia.
Jeśli bowiem Muszka da mu znać, gdzie się znajduje, powinien jechać natychmiast. Lecz za co? zkąd wziąć potrzebnych na tę podróż pieniędzy? Kto wie, dokąd Dobrojowskie pojadą? Nad Atlantyk? lub nad morze Śródziemne?...
Wielohradzka, zasłoniwszy okienko firanką z ciemno-zielonéj satyny, wyszła cicho z pokoju. Koło okna siedziała Tecia i szyła pilnie, wyciągając nerwowym ruchem igłę z tkaniny. W jasnem oświetleniu delikatny, blady jéj profil rozpływał się prawie i nikł w przestrzeni. Słońce zapalało świetlane blaski w jéj włosach i migotało w celluloidzie strzały, sterczącéj blond promieniém z pośród upiętéj wysoko torsady.
Siedząc tak przy tém oknie, z którego płynęły strugi przejrzystego światła, miała w sobie wdzięk obrazu, nakreślonego ręką jakiéjś belgijskiéj impresyonistki. Blado-liliowe draperye łączyły się z lekko zaprawioną woskiem podłogą, po któréj słały się promienie słońca.
Wielohradzka zbliżyła się do stołu i w kapeluszu i w okryciu zaczęła układać sfastrygowane