Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi, fijołkami, niezapominajkami, miały w sobie lekkość motyli; niektóre, obwieszone brzękadłami, dzwoniły wyzywająco. Na samym środku, na tle szafirowéj, morowéj wstęgi rozkładało się olbrzymie słońce, a w niém kot czyścił but, z którego wyrastały lilie. Lecz już owo słońce wspaniałe niknęło co chwila, kryte przez kościaną grzechotkę ze srebrnemi grelotkami, zawieszoną na szyi za pomocą różowéj wstążki. Świstawka, trąbka i flecik dopełniały kolekcyi. Na brzuchu tańczyła duża, prawdziwa rzepa w siatce purpurowej, przyczepiona do pasa nabijanego gwiazdami, z błękitnéj, jasnéj gazy.
Wielohradzki oczy zmrużył i szedł tak dumny i zwycięski z rozpiętém paltem, dzwoniąc brzękadłami, grelotkami, błyszcząc motylami orderów, jakby pancerzem, utkanym z cacek kosztownych i ze srebrnych i złotych nici.
Postać czarna zbliżała się powoli ku niému, a on przybrał teraz minę znudzonego dandysa. Usta wygiął w podkowę i szedł jak lalka w tem słońcu wiosenném, zgrabnie stawiając dość duże, lecz wązkie stopy, obute w nowe, błyszczące lakierki.
Nagłe na twarzy wodzireja odbiło się znów niezadowolenie.
Stanowczo nie miał dziś szczęścia!
Sądził, że to jedna z „dam”, — ktoś z towarzystwa, śpieszący na mszę ranną lub na wody do Jezuickiego ogrodu.