Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tymczasem, był to stary ksiądz, w długiéj, fałdzistéj sutannie i wielkim kapeluszu o kresach podniesionych.
Ksiądz poszedł powoli, pocierając ręką o swój sinawy podbródek.
Wielohradzki, zły, nagle popadły w śmieszność, zapinał szybko swe palto, czując teraz chłód, który się przez szczelinę gorsu koszuli wkradał.
Lecz teraz, powoli, ulica zapełniła się ludźmi śpieszącymi do swych zajęć, do biur, do sklepów, po pożywienie.
Jakkolwiek dzielnica była arystokratyczna, toć jeszcze była tu falanga gęsta i liczna tych, co obsługę pełnili i drobne lokale na tyłach kamienic zajmowali — nieśmiało kurcząc się, przemykając cicho wśród owego spokoju uśpionych „państwa” po za firankami z czerwonego lub żółtego jedwabiu.
Teraz, o porannéj porze, wysuwali się z bram ciężkich, przy których połyskiwały metalowe guziki dzwonków. Byli to ludzie ubrani czysto, ciemno, z widoczną starannością i chęcią nieobrażenia estetycznych pojęć osób zamieszkujących fronty kamienic. Kobiety zwłaszcza szły z jakąś godnością, przybierając mimowoli ton i maniery hrabin i dam spotykanych często na przejściu bramy lub na asfalcie chodnika.
I kobiety te przeważały, sunąc ku miastu, ukrywając starannie pod fałdami długich rotund koszyki