Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stek, które miały reprezentować lejce; w dodatku ten idyota Melunio nie podał mu ręki...
Stanowczo: dzisiejsza noc była... pechową!
Spojrzał przed siebie i przeraził się tą dużą przestrzenią, którą miał jeszcze do przebycia.
— Nie dolezę! — pomyślał, ciskając się coraz więcej w ataku nerwowym.
Nagle na skręcie ulicy pojawiła się jakaś postać w długiéj, ciemnej sukni.
Wielohradzki, jak każdy mające wypukłe źrenice, był krótkowidzem.
Dostrzegł jednak fałdy spódnicy, które wiatr rozwiewał, i duży oskrzydlony kapelusz.
Szybko rozpiął swe palto i rozrzucił klapy podbite jedwabiem.
Zabłysnął gors koszuli, zmięty i zwiędły, krawat jak postronek, kołnierzyk wykładany, z rogami zawiniętemi ku górze.
Lecz na klapach fraka zajaśniały srebrem, zlotem, barwami turkusów, rubinów, szmaragdów olbrzymie ordery kotylionowe.
Przez pierś krzyżowały się szerokie wstęgi, obwijając tors Wielohradzkiego jakby powijakiem jaskrawych barw, jakichś fantastycznych legij, orderów, znaków zaszczytnych, zdobytych na poległych setkach trupów nieprzyjacielskich.
Ordery błyszczały, mieniły się, grały kolorami tęczy. Niektóre, gazowe, ustrojone sztucznemi róża-