Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łych jak brzoza, a smukłych jak sosny, owianych zlatującą z nich draperyą, z ciemną plamą ponurych malw w miejscu serca.
Wielohradzki drgnął wobec tego niespodziewanego zjawiska. Stanął niepewny i wahający. Nie wiedział, w którą iść stronę i która z tych dziewcząt jest Muszką prawdziwą. Chwilę sądził, że to jest żart, to znów zaczął wątpić o swych zmysłach. Lecz Muszka, bez uśmiechu, spokojnie wyciągnęła rękę. I las rąk; jak w tajemniczym balecie, wyciągnął się nagle ku Tadeuszowi.
Eh bien?... — zapytała wreszcie dziewczyna.
Głos ten ocucił i oprzytomnił Wielohradzkiego.
Zrozumiał, iż gabinet miał ściany lustrzane i że układ tych luster sprawiał owo fantastyczne złudzenie. Śmiejąc się, podszedł ku Muszce. Lecz ona cofnęła już rękę i najspokojniéj zaczęła przerzucać przybory kotylionowe.
— Do czego to ma służyć? — spytała, ukazując cały stos welonów gazowych i lnianych burnusów zrzuconych na kanapkę w stylu empire, krytą żółtą materyą.
Wielohradzki starał się odzyskać zupełną swobodę i być tak spokojnym, jak ta dziewczyna, która w téj chwili zdawała się troszczyć jedynie o przybory kotylionowe.
— To moja tajemnica! — odparł, usuwając w głąb welony i burnusy.