Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Blade, chyże węże błyskawic ślizgały się po niebie.
Prąd rzeki okrył się zmarszczkami; zaszeleściły żałośnie trzciny nadbrzeżne i chylić się poczęły wierzchołki drzew.
Wieśniacy w popłochu zmykali z pola. Grubemi matami zasłaniano okna w domach i zasuwano lekkie drzwi, sklecone z bambusowych prętów.
Bydło z rykiem biegło do chlewów i zagród.
Psy wyły ponuro, kryjąc się pod domami.
Rozlegały się trwożne głosy ptactwa, lecącego z pól i z nad rzeki, aby się schronić do dżungli.
Tylko ogromne sępy wisiały pod chmurami, kreśląc w wyżynie szerokie koła i wydając ostry, drapieżny skwir.
Skrzypiały ciężkie wozy hinduskie, naładowane drzewem, kamieniami i baryłkami cementu.
Hindusi, klaszcząc biczami i klnąc,