Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie stopy ludzkie sprawiały ten hałas i czyniły coraz wyraźniejszym i bliższym łomot i trzask krzaków.
W pobliżu zaczajonego słonia przebiegali teraz przerażeni mieszkańcy dżungli.
Przemknęła para saren, sadząc susami przez krzaki.
Jeleń o wspaniałych, rozłożystych rogach przegonił je, lecz stanął nagle i węszył, strzygąc uszami.
Przez zarośla tamaryndowe kłusem biegł dziki bawół, podnosząc co chwila głowę i poruszając rozdętemi chrapami. Za nim dążył, jeżąc szczecinę na karku, ponury odyniec.
Dalej, przyciskając się do ziemi, zmykały szakale, tchórzliwie oglądając się.
W wysokiej trawie mignęła plamista skóra pantery czy lamparta...
Z głośnym rechotem i skrzeczeniem skakały z drzewa na drzewo małpy — duże i małe.
Nawet ptaki, porwane wszczynają-