Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jął nadsłuchiwać i, jak mógł, węszył na wszystkie strony.
Nie wątpił już, że dżungla otoczona jest ludźmi.
Poza tym świstem nic więcej nie mąciło ciszy, lecz Birara nie ufał jej teraz.
Podniósł uszy i chwytał ostrym słuchem najsłabszy szmer; daleki trzask gałęzi, pękającej pod stopą nieznanej istoty, echo przytłumionych nawoływań.
Raptem od północnej strony, dokąd z takim mozołem i cierpieniem dążył Birara, gdzieś daleko jeszcze zagrała trąbka.
Urwała po chwili, a wtedy od południowej strony dżungli rozległy się głosy ludzi.
Duża przestrzeń dzieliła ich od słonia, więc narazie tylko jego ostry słuch mógł pochwycić krzyki, uderzenia kijów po drzewach, a nawet zbliżający się tupot nóg.
Zrozumiał zresztą niebawem, że to