Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ach! Nie chce już wspominać tego, co minęło na zawsze...
Pragnie tylko ujrzeć te drogie dla niego miejsca, wciągnąć całą piersią to samo powietrze, którem oddychali mali, kochani przyjaciele i...
Nie pożądał niczego poza tem. Aby tylko dojść, aby dojść!
Noc go zastała, gdy nie zdążył jeszcze ujść połowy drogi.
Zatrzymał się i, oparty o drzewo, drzemał.
Spać nie mógł i nie kładł się, bo dręczył go kaszel i dokuczał ostry, wzmagający się z każdą chwilą ból w piersi.
Do świtu pozostawało jeszcze sporo czasu, bo nawet gibbony nie odzywały się jeszcze, gdy coś zaniepokoiło Birarę.
Usłyszał krótki, urywany świst. Zupełnie taki sam, jaki pochodził od białych ludzi, gdy zapędzano do pułapki dzikie słonie, przed któremi szedł on — Birara, posłuszny woli małego Amry.