Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szybkim krokiem i zniknął za pagórkami.
Nie widział już, że łowiec wstał, jęcząc rozcierał sobie ramiona i nogi, a potem, kulejąc, ruszył w przeciwną stronę.
Birara szedł długo bez celu.
Obudziło się w nim coś z dzikiego mieszkańca dżungli assamskiej.
Nie węsząc i nie rozglądając się po okolicy, wiedział, dokąd ma iść.
Szukał teraz samotności, pragnąc znaleźć miejsce, gdzie nic nie przypominałoby mu dawnego życia, gdy nosił na karku małego, kochanego Amrę.
Szukał dziewiczej, nie tkniętej stopą ludzką, dżungli.
Chciał być tam, gdzie nigdy nie rozlegał się stuk siekier drwali, nie padały okrzyki poganiaczy i nie skrzypiały koła ciężkich wozów, naładowanych mahoniowemi klocami lub złomami kamieni.
Wolałby już nawet nie słyszeć głu-