Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mem ich ogniska, patrzył smutnie przed siebie i wzdychał.
Nie nęciły go już złociste mangi i słodkie korzonki na bagnisku.
Wzdrygał się chwilami i nadstawiał uszu.
Hamował oddech, czekając, że ujrzy tych drogich kochanych chłopaków, a potem smutnie zwieszał głowę, bo zrozumiał, że to króliki potrącały kamienie, a węże, gnieżdżące się wśród potrzaskanych skał, szeleszczą suchemi liśćmi.
Stał godzinami całemi, nieruchomy niby z szarego kamienia wykuty.
Nadzieja gasła w jego wiernem sercu, lecz nic nie koiło jego bólu i tęsknoty.
Schudł straszliwie. Bolały go nogi, bo nie kładł się nigdy.
Spał krótko i trwożnie.
Wartownicy, stojący przy bramie, widzieli go o północy, gdy chodził bez celu po łące i jęczał.