Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jechaliśmy smutni i niespokojni.
Tylko natura radowała nas, wiatr ucichł, opadła bez śladu wichura śnieżna. Słońce coraz to częściej wyglądało z poza chmur. Sunęliśmy wysokiem płaskowyżem. W miejscach odkrytych wiatr zmiótł śnieg, skupiwszy go w dołach i wąwozach w grube pokłady lub wysokie stosy. Brnąc przez nie, nasze konie traciły resztki sił, często grzęznąc w śniegu z głową.
Szliśmy piechotą, grzęznąc w zaspach i dopomagając wybijającym się z sił koniom. Wpadaliśmy nieraz po szyje do dołów, ukrytych w grubych warstwach śniegu, ślizgaliśmy się na skałach, padaliśmy, lecz brnęliśmy uparcie i wytrwale dalej i dalej tam, gdzie połyskująca płaszczyzna na tle szarego nieba nagle się urywała.
Dopiero przed zachodem słońca doszliśmy do krańca płaskowyża i zaczęliśmy schodzić ze stromych południowych zboczy Tannu-Ołu.
Po dwu godzinach ciężkiej drogi zatrzymaliśmy się w niewielkim gaiku modrzewiowym, gdzie nocowaliśmy przy ognisku, piliśmy herbatę z wody wartkiego niezamarzniętego strumienia, biegnącego wśród płaskich brzegów. Na śniegu spostrzegliśmy duże plamy czerwonej,