Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Trzy miesiące minęło, nim zaczął chodzić rycerz o kulach, bo słaby był jeszcze, jak dziecię chore, i krwią pluł obficie.
Tymczasem Gdańsk odpadał od Polski, bo bronić tego grodu, zewsząd przez Szwedów zagrożonego, już nikt nie mógł. Należało opuścić miasto, dom przy Długowsi i przyjaciół.
Wtedy o wszystkiem opowiedziała mężowi pani Wanda, z niepokojem i troską patrząc mu w zapadłe, zastygłe oczy i w wychudłą, bladą twarz męczeńską.
Nie zdziwił się i nie przeraził pan Haraburda. Wysłuchał wszystkiego, jakgdyby dawno o tem wiedział. Długo milczał, aż rzekł do żony:
— Zaprowadź mnie, najsłodsza moja, nad morze! Pożegnać je chcę! Ucałować próg wielkiej polskiej sadyby muszę!
Poszli...
Koło Latarni pani Wanda chciała usadowić znużonego drogą rycerza na kamieniach, lecz on na kolana się osunął, czołem dotknął mokrego, słonego piasku wygładzonego przez warkliwą szeleję, pokrytego żałobnemi pędami kidziny, całował tę ziemię, na którą napierała ruchoma, kipiąca pierś morza, i mówił cichym, gorącym głosem:
— Słuchaj, morze, nasze lechickie morze, słuchaj! Widziałem Michała Mużę, co był nieporuszony, jak zwał czarnej skały i jak głaz stoczył się na twoje dno. Z jego krwi wyszła wielka prawda. Słuchaj, morze! Odchodzimy od ciebie, opuszczamy twój wart, twoje spychy, twój pienny szor na długo, może na wieki. Lecz przyjdzie czas, gdy powrócą Lechici, — już nie pyszni i dumni panowie, tylko lud od myśli, czynu,