Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kroczyły na wsze strony długie sznury wielbłądów, niby klucze lecących żórawi; z beczeniem sunęły stłoczone stada białych baranów i owiec, szły drobnym krokiem, uginając się pod ciężkiemi worami, osły i muły, poganiane grubemi kijami Maurów.
— Marrakesz! Marrakesz! — wołali Arabowie z radością i dumą, bo była to w owe czasy najwspanialsza i najweselsza dla czarnych wojowników stolica, do której zewsząd zjeżdżali się kupcy z towarami, uliczni pieśniarze i trefnisie, piękne dziewczyny z Sahary, o kształtach bujnych i ponętnych, tańców wyuzdanych i pieśni miłośnych nauczone dla zabawy i rozkoszy wiernych Allachowi „mudżahidów“.
Wchodząc do stolicy Saadienów, gdzie wtedy przebywał syn sułtana — młody Azis-es-Rahman, czas trawiący w otoczeniu pięknych kobiet swego seraju i wszelakich mistrzów, pan Haraburda z podziwem przyglądał się wspaniałemu grodowi, tonącemu pośród sadów, nad któremi podnosiły się wysokie minarety starych świątyń; obszernemu majdanowi Dżema-el-Fna, gdzie tłumy Maurów przelewały się z jednego końca na drugi, słuchając pieśniarzy, muzykantów lub ognistych kazań wędrownych proroków, podziwiając błaznów, cudotwórców-lekarzy, wróżbitów, zaklinaczy wężów, tancerzy i tancerki.
Wielki dostatek, ład i spokój panowały w południowej stolicy i nic nie świadczyło o tem, że jej władca, pozostawiwszy w pałacu swego syna, sam krwawe boje staczał na brzegach Muluji, rozszerzając swoją władzę aż pod mury Tlemsenu.
Jednak, gdy tłum jeńców zbliżał się do dzielnicy oddzielonej od reszty miasta ścianą, jeden z jeźdźców,