Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Musimy się śpieszyć, dopóki młody nie opowie o spotkaniu ze mną! — mruknął Haraburda.
— Ho, ho, malec z pewnością nie będzie się tem chełpił przed rodzicem! — zaśmiał się Dubissa-Kraczak.
— Pewno! — zgodził się Haraburda. — Jednak wśród tej hołoty służalczej i dworującej znajdzie się delator, co uniżenie o wszystkiem rozpowie panu Piotrowi. Musimy natychmiast zabrać pannę i — w drogę! Ty, Tomaszu, ruszaj do zajazdu Barcika i sanki w gotowości trzymaj!
— Rozumiem — rzekł z westchnieniem ogromny, barczysty Tomasz. — Nie sporo mi jednak odchodzić stąd. Wielki bowiem czas na wieczerzę, na naszą jużynę inflancką! Chrapy mi już latają, bo tu takie zapachy!...
Istotnie, na rogach gmachu uwieńczonego wieżyczką ratusza, stojącego na Rynku, z kramami kupieckiemi na dole i kuchniami wkrąg, paliły się ogniska. Uwijali się tam pachołkowie, zaglądali do dymiących kotłów, rąbali kłody drzewa, znosili wodę, ryby, mięsiwo i co chwila podawali cynowe talerze i misy stojącym dokoła ludziom. Różne zapachy zalatywały od ognisk, chociaż dymiły okrutnie, aż stojący obok jednego z nich pręgierz, gdzie wystawiano w klatce nieuczciwych kupców, pokrył się sadzą smolną od kamiennej podstawy aż do grzebienia blaszanego daszka. Na ogromnych rożnach pieczono magnam bestiam, całego barana, który już rumienić się zaczynał i ronił krople przezroczystego tłuszczu; ziały parą kotły i kociołki z polewką-gramatką, pachnącą piwem, i z sałamachą-zacierką jęczmienną, suto skwarkami okraszoną; w małych garnczkach prażył się przy ogniu i wionął