Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o kilka stajań od spadzistego brzegu, gdzie na skałach rozbijały się nadbiegające fale oceanu.
— Salé, Salé — mruknął do pana Haraburdy jeden z korsarzy, kiwając głową w stronę wysokich minaretów, wznoszących się na brzegu.
Rycerz zrozumiał, że jest to nazwa bielejącego na szczycie spychu miasta, ale nie mógł się domyśleć, co ma oznaczać „El-Ajaczi“, chociaż te słowa Maur powtórzył kilkakrotnie, podnosząc przytem twarz do góry i cmokając ustami:
— El-Ajaczi! El-Ajaczi!
Korsarze kazali jeńcom wsiadać do łodzi i płynąć do brzegu, gdzie tłum uzbrojonych jeźdźców otoczył pojmanych żeglarzy i — pochód ruszył w głąb miasta.
Wąskiemi uliczkami, otoczonemi wysokiemi i ślepemi murami, tłum jeńców posuwał się dalej. Na niewielkich placach stały meczety z wysokiemi minaretami, w połyskach złotych kul i półksiężyców; obszerne gmachy, ledwie widzialne poza murami i potężnemi bramami; stragany kupców i tłumy ludzi.
— Uważacie, jegomościu, jakie tu fortalicje? W każdym takim domu można oblężenie wytrzymać! — zauważył Kubala, idący obok pana Haraburdy.
— Zacne budowle, srogie! — kiwnął głową rycerz, rozglądając się bacznie.
— Wszystko przepadło... na zawsze! — jęczał poważny Ottoboni, załamując ręce. — W grodzie niewiernych jesteśmy. Lasciate ogni speranza, voi che’ntrate!
— Co to ma znaczyć, mój jegomościu? — zapytał ciekawy Kubala.
— Pozostawcie nadzieję wchodzący tu! — jęknął