Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Rozdział IX.
Dominium maris Baltici.

Była jesień. Już gęste, ciemne tumany, niby całuny, powiewały nad ciężkiemi falami Bałtyku. Wybiegały wały z pluskiem i sykiem na piaszczysty strąd pomorski, szeptały, rozpowiadały o czemś, lecz ucho ludzkie słów w tem dosłyszeć nie mogło.
Śpiewały groźnie gniewne bałwany wirów i kipieli, gdy podnosiła je norda surowa, a wysoko urodzona szlachta ziemi Lechitów nie słyszała tej pieśni grzmiącej, chociaż w ryk i wycie żywiołów przechodziła.
Była to saga morza polskiego, i morze to grało na teorbanie potężnym, którego deką była otchłań, kołkami — piętrzące się wały czubate, a strunami — kosmy i smugi piany, co jak węże ślizgały się po zielonej i lazurowej piersi Bałtyku.
Piękna była saga, a w ludzie polskim rychło tonąca w zapomnieniu.
Morze zaś szeleją warkliwą i zwarą burzliwą wciąż śpiewało z rozpaczą i gniewem, niby siląc się obudzić wspomnienia żeglarzy, których widziało przed wieki, pokornie służąc im.
Pamiętał Bałtyk Pomorzan odważnych, co osiedla swe od Wisły do Odry pobudowali i na morze łodzie