Przejdź do zawartości

Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Do rozmowy wmieszała się pani Lisowa, sprzątająca ze stołu.
— Co do mnie, to radziłabym panu profesorowi poznać naszych sąsiadów, tymsko-karakońskich Samojedów — rzekła — przyjrzeć się ich obyczajom, wierze, a w szczególności takim chorobom, jak zapalenie błony śluzowej oczu, szkorbut, gościec, trąd, które w Europie są uważane przez lekarzy za niebezpieczne, a tutaj stały się zjawiskiem codziennym niemal. Czułabym się niezmiernie szczęśliwa, gdyby tak bardzo wpływowy i znakomity uczony mógł coś uczynić dla tych biedaków, skazanych na nieuniknione wymarcie!
Profesor Baer zamyślił się i rzekł przecierając szkła:
— Tak!... tak!... Teraz widzę, że dla poznania Syberii nie dość odbyć podróż przez ten kraj. Na to trzeba całe lata poświęcić!
— My mamy czas! — dodał Lis. — Skazani zostaliśmy na całe życie... do śmierci!
Zaśmiał się gorzko i umilkł.
— To — straszne, zaiste! — mruknął profesor Baer.
— Jest to znęcanie się nad duszą ludzką! — wybuchnął Haaze. — Mój wychowanek, następca tronu, Aleksander Mikołajewicz, musi się o tym dowiedzieć! Jest to młodzieniec najlepszych chęci i szlachetnych zamiarów! Czy państwo wiecie, że pewnego razu ze łzami w oczach wyznał mi, iż nie może znieść poddaństwa chłopów. W jego młodej głowie już świta myśl o uwłaszczeniu włościan! Ja mu opowiem, na jakie okropne życie zostali skazani zesłańcy polityczni!
— Niech pan doktór, broń Boże, nie mówi tego przy komisarzu policji! Gotowi będą osiedlić pana gdzieś w sąsiedztwie! — zaśmiał się Lis.
— Cha, cha! — wybuchnął szczerym śmiechem młody Niemiec. — A to byłoby paradne!