Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ornitologia skorzystałaby na tym! — dorzuciła pani Julianna uśmiechając się figlarnie.
Wesoły śmiech obecnych był odpowiedzią na uwagę gospodyni.
Przez kilka dni panowie robili dalekie wyprawy myśliwskie lub przebywali na rzece. Kozacy i policjanci pomagali zarzucać i wyciągać sieci, reszta spała, jadła i wałęsała się po okolicy.
Pewnego razu pani Julianna wraz z profesorem odwiedzili koczowiska Samojedów, a doktór Haaze, wziąwszy ze sobą kozaka, zaopatrzył się w małą sieć i wyruszył do tajgi.
— Chcę złapać chajruzy, które przebywają przy początkowych źródłach Ałgimu — objaśnił żegnając Lisa. — Powrócę wieczorem dopiero.
— Ej, chyba aż jutro? — zaprzeczył zesłaniec. — Będzie pan doktór miał daleką i bardzo uciążliwą drogę, a proszę uważać, żeby nie natrafić na grząskie topieliska!
— Dziękuję za radę! Nie będę zbaczał ze ścieżki! — odparł Haaze odchodząc.
Młody uczony istotnie nie powrócił tego dnia.
Lisowie uspokajali strwożonego profesora, jednak gdy Haaze i nazajutrz nie powrócił przed południem, pan Władysław uczuł również niepokój.
— Do pioruna! — mruknął do żony. — Czy aby jakaś zła przygoda nie spotkała tej zdumionej ciągle tyki niemieckiej? Chyba pójdę na poszukiwanie, Julianko, czy co?
— Idź, Władeczku, bo musimy się opiekować gośćmi! — odparła. — Zresztą bardzo to zacni ludziska i oświeceni!
Lis wytłumaczył Baerowi, że wyjdzie na spotkanie Haazego, ponieważ obawia się, iż ten, nie znając ścieżek w tajdze okolicznej, może zabłądzić. Nie brał ze sobą policjantów ani kozaków, bo żaden z nich nie znał miejscowości i byłby mu tylko zawadą w drodze.
Gwizdnąwszy na Urra szybko zniknął w borze. Nie szedł