Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dotknął ręką ramienia skamieniałego w boleści zesłańca i pochyliwszy się nad nim szeptał niecierpliwie:
— Panie! Panie! Obudźcie się!
Dis podniósł głowę i spojrzał mu w oczy.
— Byłem i ja chory niegdyś... — mówił Roman. — O! tak, jak nasza pani... Gorączka, niby ogień... sto noży w boku... Na wpół nieboszczyk... Wyleczył mnie znachor... pewien człowiek leśny... pustelnik... Poił mnie mlekiem z sadłem niedźwiedzim. Rychło do zdrowia wróciłem... Przyniosłem więc mleko z łojem niedźwiedzim... Wyprosiłem go u Samojedów. Nie chcieli mi go dać, bo uważają to za rzecz świętą. Dopiero gdym powiedział, że to dla naszej pani — dali... Niech się pani napije... dobre to...!
Lis oprzytomniał do reszty i, jak każdy człowiek, bez miary zrozpaczony, chwytający się najniklejszej nadziei, porwał garnek i łyżką jął wlewać do ust chorej żony tłuste mleko, z okrywającą je żółtą, płynną warstwą łoju.
Po kilku łykach pani Julianna usnęła.
Rzecz nie do wiary, ale spała znacznie już spokojniej, atak kaszlu nie powracał i nie przerywał jej snu.
Obudziła się dopiero nad ranem.
Gorączka się zmniejszyła. Chora już przytomniej spoglądała na stojących w izbie ludzi, a nawet uśmiechnęła się do nich słabo.
Lis napoił ją jeszcze raz, a pani Julianna po chwili ponownie usnęła.
O, dziwo! Kaszel długo nie powracał. Kaszlać zaczęła dopiero w południe, lecz nie był to już ten straszny, świszczący i szczekający kaszel, od którego, zdawało się, pękała pierś.
W trzy dni później ustał zupełnie; znikły bóle w boku, gorączka szybko spadała.
Chora powoli nabierała sił, aż pewnego razu rzekła cichym głosem:
— Jestem głodna, Władeczku!