Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Porywał go szał, wypadał więc do sieni i potrząsając rękami nad głową syczał:
— Któż nam dopomoże? Giniemy!...
Walił się pięściami w piersi i łkał w poczuciu swej bezsilności.
Roman widząc rozpacz gospodarza chodził coraz bardziej ponury i milczący, nic nie jadł i tylko zmarszczki poruszały mu się na zniekształconym czole, świadcząc o uporczywej, nieodstępnej myśli. Pewnego dnia zniknął z „zaimki“.
Nawet Garsa, głupkowaty i zawsze szczerzący żółte zęby w uśmiechu, stał się jak gdyby poważniejszy i siedząc w kącie izby patrzał na chorą w zamyśleniu.
Pani Julianna dogorywała.
Gasła powoli jak lampka, której zabrakło oliwy.
Życie ledwie się tliło w wychudłym ciele; suchy, całymi godzinami trwający kaszel rozdzierał zbolałą pierś.
Usta ledwie się poruszały; błąkał się po nich cichy, pełen pokory uśmiech; chude, przezroczyste palce zaciskały się kurczowo.
Lis siedział przy niej i czuł, że śmierć słoi przy łóżku chorej czekając wytrwale.
Umierająca leżała z przymkniętymi oczami, chrapliwy, świszczący oddech wyrywał się jej z gardła, a słabnął szybko.
W tej właśnie, zdawało się, ostatniej chwili nagle na ganku rozległy się szybkie kroki. Kłoś zrzucił w pośpiechu ubranie w sieni i uchylił drzwi do izby.
Cicho, ostrożnie stąpając, wszedł Roman.
W ręku niósł gliniany garnek. Postawił go przy gorącym piecu.
Lis obojętnym wzrokiem spojrzał na niego.
Po pewnym czasie Roman odstawił garnek, z którego podnosiła się już para, i podszedł do gospodarza szepcąc:
— Panie! Panie!