Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wtedy Lis nie wytrzymał, wybiegł znowu do sieni i jął szlochać jak dziecko. Tu znalazł go Roman, idący do spiżarni. Pan Władysław porwał go w objęcia i całował po twarzy, ramionach i rękach, płacząc i powtarzając bezładnie:
— Bratem mi jesteś... zbawcą... dobrodziejem!...
Roman padł mu do nóg i obejmował za kolana, a z jego oczu, ponurych i męczeńskich, ciurkiem biegły łzy.
Pani Julianna z dniem każdym powracała do sił. Wciąż jeszcze piła mleko z łojem niedźwiedzim, co wzbudzało w niej coraz większy apetyt.
Las chodził wniebowzięty. Minęły i poszły w zapomnienie straszne czasy rozpaczy i świadomości niemocy wobec nieszczęścia, które na nich spadło.
Uspokoiwszy się trochę, Lis po raz pierwszy zamyślił się nad dalszym losem swoim i Julianny.
Nie wątpił, że w najcięższych nawet warunkach potrafi dać sobie radę i wybrnąć obronną ręką z wszelkich kłopotów i trudności życiowych.
Teraz jednak zrozumiał nagle, że pewność jego we własne siły może prysnąć bez śladu.
Przeżył już taki okres i wiedział, że dla spokojnego życia niezbędny jest jedyny warunek — zdrowie.
Poważna choroba, jego samego czy żony, mogła zburzyć do szczętu z takim wysiłkiem i poświęceniem zbudowany gmach możliwego życia na wygnaniu.
— Nie mogę dopuścić, aby moja Julianka zmarniała mi na tym odludziu; nie chcę też, aby po śmierci oddano mnie obcej ziemi!... — myślał.
Im więcej zastanawiał się nad tym zagadnieniem, tym częściej marszczyło mu się czoło, a zaduma gnieździć się zaczynała w jasnych oczach.
Lis zamyślał się nieraz bezwiednie, nagle, czując, że w jakiejś dalekiej mgle czają się postanowienia, nieuchwytne jeszcze, rozumem i wolą nieogarnięte.