Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chcą Atraszowie dobrowolnie zrzec się swoich praw władców, niczem nieograniczonych? Czy nie wystąpią przeciwko emirowi naszemu? Czy nie przejdą na stronę wrogów?
Ibrahim Atrasz więcej nie słuchał.
Musiał przemyśleć wszystko, co przed chwilą spadło na niego.
Leżał więc nieruchomo, pogrążony w ciężkiej zadumie, walcząc z nawałnicą różnych, często sprzecznych uczuć i myśli.
Nie odzywając się do nikogo, brał udział we wspólnej wieczerzy, lecz nie słyszał głosów ludzi, pytających go o coś, nie ożywił się wcale, gdy zagrała muzyka, którą, jako prawdziwy góral, lubił bardzo, a nawet wtedy, gdy rozległy się śpiewy beduinów; nie widział, że dziwny człowiek, noszący tytuł „białego szeicha Mekki“, uważnie i ostro mu się przyglądał i nieznacznie dawał komuś znaki umówione.
Zmrok szybko zapadał.
Kaganki łojowe słabo oświetlały wnętrze brudnego, zatłoczonego karawan-seraju.
Z ciemności tu i tam wyłaniały się blade plamy twarzy, z biegającemi po nich i zapalaiącemi się w źrenicach niepewnemi, czerwonemi błyskami kaganków i dogasających na palenisku węgli.
Milkły głosy siedzących i leżących ludzi; coraz częściej urywały się rozmowy i zapadała cisza.
Arabowie, po obmyciu się rytualnem, modlić się zaczęli, twarzami zwróceni w kierunku Mekki, mruczeli modlitwy, proste, krótkie i jednostajne, wznosili ręce nad głową, padali na kolana i czołami dotykali ziemi.