Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po modlitwie Ibrahim położył się i zamknął oczy
Sen nie przychodził jednak. Zbyt wzburzona myśl i podniecenie odpędzały go.
Podniósł się z posłania; bez szmeru wyślizgnął się z ciemnej, dusznej izby, gdzie rozlegał się już senny pomruk, wykrzykniki i chrapanie zasypiających, zdrożonych ludzi.
Wyszedł na dwór i całą piersią wchłonął świeży, słony powiew, zalatujący od Morza Martwego.
Cicho pochrapywały i parskały wielbłądy i osły, cykały w powietrzu nietoperze; grały w zaroślach żywopłotu szarańcze i cykady; z cichym szmerem jaszczurki pełzły po ścianie werandy, polując na pająki i muchy; zdaleka donosił się głos nocnego ptaszka, samotnego mieszkańca piasczystych wydm. Po chwili, od strony skał dopłynęło jękliwe zawodzenie szakala.
Ibrahim usiadł na stopniu werandy, wsłuchiwał się w znajome odgłosy rodzimej pustyni i myślał.
Ciężkie to były myśli, bo cały zatopił się w nich i nie widział, że tuż przy ogrodzeniu nieznajomy o bladych oczach, obnażony do pasa, pluskał się, czerpiąc rękoma wodę z glinianego kubła, a później, zapaliwszy świeczkę i powiesiwszy na gałęzi krzaka lusterko, golił się starannie.
Atrasz podniósł głowę dopiero wtedy, gdy posłyszał obok siebie twarde kroki.
Ujrzał „białego szeika Mekki“. Przechodził, trzymając w ręku burnus i zwinięty ręcznik; przyglądał się Druzowi uważnie, a w niebieskich