Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tyki z widełkami na końcu, we flety z bambusu i w skórzane worki, szukało czegoś w gęstej trawie i na moczarach śród kęp.
Zbliżyłem się do jednego z nich. Stał właśnie około kępy i, patrząc na ziemię, wygrywał jakąś dziką melodję. Zacząłem się rozglądać i dojrzałem w trawie ciemno-brunatnego węża. Widocznie spał, lecz, zbudzony muzyką, po chwili otwarł oczy, ledwie dostrzegalnie się poruszył i uniósł głowę do góry. Hindus odrazu zmienił melodję Wąż podnosił się coraz wyżej, aż zaczął rozdymać szyję, która stała się podobna do płaszcza, narzuconego mu na kark. Na płaszczu spostrzegłem dwa duże czarne kółka, przypominające okulary.
— Kobra! — szepnął mój przewodnik, wskazując węża oczami i ruchem głowy.
Domyśliłem się jednak już przedtem, że widzę jednego z najstraszliwszych węży — okularnika, czyli Naja tripudians.
Hindus tymczasem wciąż grał i wciąż kiwał, nie spuszczając oczu z płazu. Po chwili okularnik zaczął kiwać się, powtarzając ruchy człowieka. Trwało to przez kilka minut, poczem Hindus widełkami przycisnął szyję węża do ziemi, wziął go spokojnie ręką i wsadził do worka.
Mój przewodnik, wyjąwszy swoją „Korą“, objaśnił mnie, że jadem „Kobry“ Hindusi zatruwają broń.
Za moczarami zagłębiliśmy się znowu do dżungli a przeszedłszy parę kilometrów, wynurzyliśmy się na obszerną polanę, otoczoną zewsząd wysokiemi drzewami. Na polanie stała biała świątynia. Były to ruiny jakiejś starożytnej