Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

działo dokoła. Po pewnym czasie zobaczyłem znowu obnażonego do pasa Sun Dara, lecz spostrzegłem też coś nowego. Zauważyłem wianek z czerwonych kwiatów na skroniach młodzieńca, a po chwili stanął przy nim czarny cień i, wyciągnąwszy rękę, zarzucił mu na ramiona czarnego węża.
Zjawisko trwało jedno mgnienie oka. Oprzytomniałem i pierwsze, co przykuło moją uwagę, była to para przenikliwych źrenic jednego z obecnych Hindusów. Jego wzrok przypomniał mi oczy węża, widzianego niegdyś w zoologicznym ogrodzie. Płaz zupełnie w ten sam hypnozytujący sposób patrzył na królika, danego mu na pożarcie
Z trudem otrząsnąwszy się od ciężkiego wrażenia opowiedziałem Sun Darowi niezwykłe i niezrozumiałe widzenie.
— Bogini Szkati woła mnie! — zawołał z porywem.
Jednak dwuch młodzieńców, gdy Sun Dar przetłomaczył im moje słowa, wyciągnęło z za pasów krzywe, jak sierpy, noże, tak zwane „Kora“ i, potrząsając niemi, grozili komuś
— Są to mściciele za uciemiężenie Indji — szepnął mi Su Dar. — Mamy ich w naszej okolicy około tysiąca. Są pomiędzy nimi sztyletowcy, dusiciele i truciciele. Jeżeli będzie im pozwolono działać, żaden Anglik nie może być pewnym ani dnia, ani godziny swego życia.
Po skończonej naradzie mój nowy znajomy dał mi za przewodnika jednego z Hindusów, abym mógł zwiedzić okolice miasteczka. Z drogi zboczyliśmy na wązką ścieżkę, przecinającą dość duże bagno. Kilku ludzi, uzbrojonych w długie