Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pagody[1]. Rzeźbione z białego marmuru złożone mury, resztki bramy z pięknemi kolumnami i ciężkim frontonem, posągi bogów i potworów, odłamki ciosanych kamieni — były powleczone zielenią mchów i pnacych się roślin. Szerokiemi schodami weszliśmy do wnętrza świątyni. Nie miała ona sklepienia, które oddawna runęło; zwisał nad nią tylko ciemno-lazurowy namiot nieba. Z pomiędzy marmurowych płyt posadzki wyrastały cienkie krzaczki tamaryndowe i oleandry; wszędzie śmigały barwne jaszczurki.
W zacienionej bocznej nawie drzemało stadko antylop.

Na dziedzińcu spotkaliśmy dwuch Hindusów. Jeden z nich — młodszy był fakirem i oddawał się swojej praktyce. Wisiał w powietrzu, oparty głową i stopami o dwa grube drągi bambusowe, wbite w ziemię. Czuł się na tak niezwykłem łożu, widocznie, zupełnie wygodnie, gdyż uśmiechał się do nas i spokojnie wachlował się dużym liściem palmowym. Drugi należał, z pewnością do jakiejś kategorji jogów i tu na pustkowiu doskonalił się w umartwieniu swego ciała. Człowiek ten pozostawał na największym skwarze z gołą głową, a stał na końcach palców, niby tancerz w najtrudniejszej pozycji, wyprężony i nieruchomy, niby posąg z bronzu. Fakir miał zakneblowane usta i zatknięte mchem uszy. Malutka miseczka z resztkami niezjedzonego ryżu i dzban wody stanowiły pożywienie tych dwojga ludzi, a może tylko fakira, gdyż starszy z pustelników, widocznie, oddawna nic nie jadł. Ciało jego bowiem

  1. Indyjska nazwa świątyni.