Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Święta księga powinna zachować duszę Islamu w czystości, lecz niech nie wiąże rąk i umysłów ludów wyznających naukę Proroka!... — szepnął Arab
Był wdzięczny przypadkowi, który zaprowadził go do spelunki na El-Gebal. Rzucono tam nowy siew do duszy jego...
Myśli tłoczyły mu się do głowy, budziły w sercu niepokój, radość, zwątpienie i szybko zapadające wyroki.
Męczyło go to; przerażała zmiana wrażeń i uczuć; nie znajdywał jeszcze jasnej drogi przed sobą
Szedł ulicami, nic nie widząc przed sobą, zatopiony w rozważaniu ciężkiem, przytłaczającem.
Ocknął się dopiero, gdy obładowany worami osioł potrącił go.
Obejrzał się.
Zobaczył wąską, krętą uliczkę, otoczoną ubogimi zabudowaniami arabskiemi, małemi sklepikami, zajazdami, ziejącemi dymem prażonego łoju.
Gwar, zgiełk, nawoływania ogłuszyły Araba.
Wszedł do małej kawiarni. Właściciel z niskim ukłonem podbiegł do niego natychmiast.
— Szlachetny Ibrahim ben Atrasz dawno nie zaszczycał mnie...
— Cyt, — upomniał go z wyrzutem Druz.
— Zapomniałem!... — usprawiedliwiał się zmieszany Arab. — Inne imię nie przechodzi mi przez gardło, sidi.
— Daj kawy i nargile...
— Rozkazałeś, sidi...