Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ibrahim nadsłuchiwał długo. Wzdrygał się ze wstydu i pogardy.
Wszystko, co żyło, rozprawiało o funtach sterlingów, o funtach egipskich i syryjskich, o spadku franka, o wartości i trwałości kursu rupji indyjskiej, o nowych taryfach celnych, obrotach giełdowych.
— Przekupnie ohydni, podli!... — syknął z nienawiścią i starał się nie słyszeć odgłosów rozmów sąsiadów.
Widocznie, jednak, ktoś inny słyszał je, bo, oburzony, podniósł się i rzucał słowo po słowie, jak gdyby pluł w twarz zebranym tu ludziom:
— Sprzedajecie wszystko za funty i rupje — wełnę i ojczyznę, pomarańcze i sumienie; skóry i wolność, o wy — niewolnicy niewolników najpodlejszych! Baczcie, aby nie wybiła rychło godzina, w której dzieci i wnuki za zdradę i nikczemność zwłoki wasze wyrzucą na pożarcie psom i ptakom drapieżnym!... Biada, biada wam oszukanym i przekupionym przez podstępnych przybyszów! Biada, biada wam słabym, chętnym do grzechu, upodlonym! Biada wam i przekleństwo Allaha — Surowego Mściciela!
Stary Beduin, wyrzuciwszy te słowa nielitościwe, zasłonił twarz rękawem burnusa, jak gdyby ujrzał widmo zarazy, i szybkim krokiem skierował się ku wyjściu.
Na progu dogonił go Ibrahim.