Przejdź do zawartości

Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Emir podniósł rękę i oczy wzniósł ku niebu.
— Wielka, niepodległa Arabja... — szepnął Ibrahim.
— Wyrzekłeś słodkie, upragnione, śmiałe słowa, któremi przemawiają rozum mój i moje serce, mumenie!... — zawołał Feisal.
Druz znowu się pochylił do strzemienia emira, a gdy podniósł głowę, drgnął i znieruchomiał.
Obok emira stał „biały szeich Mekki“. Blada, ledwie tknięta opalenizną twarz miała zacięty i szyderczy wyraz, bezbarwne oczy patrzyły przenikliwie.
Gdy spojrzenia tych dwóch ludzi skrzyżowały się, biały człowiek z uśmiechem dotknął ręką swoich warg i rzucił suchym głosem:
— Znamy się z tym mumenem, emirze. Istotnie jest szeichem Druzów i synem walecznego Selima Atrasza.
— Cóż zamierzasz powiedzieć swoim braciom i wojownikom? — spytał Feisal, ostro patrząc na młodzieńca.
— Słowo moje zaniesie do gór Hauranu goniec wysłany przez ciebie, wielki panie! Ja pozostaję z tobą od dziś i do godziny, którą Allah uczyni ostatnią w mojem życiu!
Przed chwilą jeszcze, nim młody szeich nie ujrzał zimnego oblicza i bladych oczu tajemniczego człowieka, słowa te brzmiałyby zachwytem i gorącą przysięgą, teraz zostały wypowiedziane bez porywu, spokojnie, niemal sucho.
Ibrahim potrząsnął głową i dodał:
— Druzowie wszystkich gniazd przejdą do ciebie, emirze. Ja zaś, jako o łaskę proszę, abyś