Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziś jeszcze posłał mnie do boju. Tem przypieczętujmy umowę naszą!
— Stanie się według pragnienia twego! — zawołał Feisal. — Poprowadzisz Beduinów Snaa i zdobędziesz o zmroku las oliwny przed Damaszkiem. Stoją tam niemieckie kulomioty i miotacze min, ale zato nie znajdziesz tam okopów. Może uda ci się dojść do walki na białą broń!
Ibrahim skłonił się nisko i obchodząc twarzą zwróconą do emira, zamieszał się w szeregach stojących jeźdźców.
Młody wojownik odszukał oddany mu pod komendę oddział Beduinów. Prowadził ich stary szeich Abuallah-es-Uhr, dziki i ciemny, jak noc. Atrasz oglądał jeźdźców. Mieli odważne, okrutne twarze, lecz, chociaż od stóp do głów obwieszeni jataganami, nożami, szablami i pistoletami nie posiadali broni współczesnej. Na plecach dźwigali długie karabiny skałkowe o lufach, nabijanych srebrem i złotem, — piękną broń do hucznej, zuchowatej „fantazji“ — tej ulubionej zabawy konnej Arabów, lecz nie do bitwy.
Zrozumfiał Atrasz, że powinien prowadzić tych ludzi tak, żeby mogli dojść do walki na szable i jatagany.
Tymczasem całe wojsko ruszyło naprzód.
Na lewem skrzydle szedł oddział Snaa, prowadzony przez Druza. Szedł, coraz bardziej rozpuszczając konie, aż wkrótce zniknął w oddali.
Wtedy Ibrahim rozsypał swoich ludzi w długi sznur, a gdy doszli do wyschłych łożysk potoków zimowych i rozłogów, ukrytych wśród pagórków, pchnął do nich Beduinów i zaczaił się.