Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Robiliśmy wywiad koło Damaszku — objaśnili, — bowiem obawiano się, że tureccy spahisi szykują się do napadu... Zabierzemy cię ze sobą, ale śpieszyć się musimy, bo niezawodnie wyleci za nami i ścigać będzie lotnik niemiecki... Te psy giaurskie latać się nauczyły!
Ibrahim schwycił się za łęki siodeł i wisząc pomiędzy dwoma jeźdźcami, pędził z nimi, od czasu do czasu odtrącając się nogami od ziemi, jak gdyby robił wielkie skoki.
Beduini zgadli. Z turkotem motoru, warczeniem i sykiem gniewnym dogonił ich samolot z czarnemi krzyżami na skrzydłach, i zniżając się coraz bardziej, prażył z kulomiotu.
— Z krzykiem stoczył się na ziemię jeden z beduinów, któremu kula strzaskała głowę.
Nie namyślając się długo, Ibrahim skoczył na wolnego rumaka i popędził.
— Rozproszcie się na wszystkie strony! — krzyknął, rozpuszczając konia.
Lotnik widząc ten manewr, uniemożliwiający mu ostrzeliwanie, wkrótce przerwał pościg i odleciał.
Przed wieczorem Beduini ujrzeli swój obóz.
Jeźdźcy arabscy stali już w ordynku bojowym. Nad ludźmi cicho powiewały sztandary. Na uboczu widniała grupa starszyzny.
Ibrahim wypuścił ku niej swego konia i stanął przed wyjeżdżającym mu na spotkanie dostojnym jeźdźcem. Miał na sobie ciemno-brunatny, drogi burnus, niskie białe keffieh z czarnemi sznurami.