Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żółtą, zrzadka porośniętą drobnemi, twardemi krzaczkami.
Szedł szybko naprzód i, gdy słońce stało w zenicie, dojrzał na horyzoncie kilka czarnych sylwetek jeźdźców.
Druz wcisnął się pomiędzy dwa duże kamienie i zaczaił się.
Mogli oni należeć do armji tureckiej, więc Ibrahim postanowił nie zdradzać swej obecności. Doczekał się, aż jeźdźcy zniknęli za wzgórzami na zachodzie i szybko biegł naprzód, nie spuszczając oczu z nierówności gruntu, kamieni, większych zarośli krzaczków, aby ukryć się w potrzebnej chwili.
Uszedł już daleko, gdy nagle posłyszał za sobą głuche odgłosy strzałów. Nikogo nie spostrzegł, lecz natychmiast skoczył do głębokiego koryta, wyrytego przez potoki zimowe.
Minęła godzina, nim ujrzał pięciu jeźdźców, pędzących szybko od strony Damaszku.
Gdy przemykali się w pobliżu jego kryjówki Ibrahim spostrzegł broczącą krwią twarz jednego z beduinów. Nie miał już wątpliwości i obaw. Wyskoczył i krzyknął:
— Feisal! Feisal!
Beduini wstrzymali rozpędzone konie i skierowali się ku niemu.
— Jesteście wojownikami emira? — spytał ich góral.
— Jesteśmy wojownikami o wielką Arabję! — odpowiedzieli dumnie.
— Idę do emira — rzekł Ibrahim. — Wysłany jestem do niego przez Druzów...