Strona:Feliks Kon - W katordze na karze.pdf/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Był jeden sposób dać policzek i otruć się... Śmierć rozbraja... Ale czy jeszcze kielich goryczy nie nie był przepełniony, czy wiara w możność wydobycia się z piekielnych murów więzienia i przyjęcia udziału w walce jeszcze nie wygasła, dosyć, że na ten krok się wówczas jeszcze nie ważono.
Dnie upływały. Już sierpień miał się ku końcowi. Najpiękniejsza na Syberyi pora roku — jesień — zalewała ponure podwórze więzienne morzem światła. Więźniowie wywabieni z dusznych cel tymi pożegnalnymi uśmiechami słońca, jak zwierzęta po klatce, kręcili się po podwórzu, a niektórzy przylgnęli do szpar w ogrodzeniu w nadziei, że może ujrzą jaką żywą istotę, nie należącą do świata więziennego.
Naraz ktoś krzyknął:
— Przywieźli kogoś!
Apatycznie spacerujący dotąd po podwórzu więźniowie rzucili się do pal, szukając szczelin, przez które mogliby zobaczyć, co się na zewnątrz dzieje.
Rzeczywiście. Kogoś przywieźli.
Obdarzeni lepszym wzrokiem wkrótce zakomunikowali, że przywieziono kobietę i poprowadzono do komendanta.
Po kilku minutach już w całym więzieniu wrzało. Opowiadano, że komendant wyskoczył przez okno, że przewiezioną natychmiast odprowadzono do „karaułki“ — niewielkiego zabudowania dla żołnierzy, że coś się musiało stać.
Dar spostrzegawczy jest bardzo w więźniach rozwinięty, najmniejszy drobiazg nie ujdzie ich baczności,