Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mach zatapia się w pomroce, staje bezsilną demonstracyą, pozorem... niczem.
Panował LOS. Właśnie przed chwilą objął służbę. Siedział niewyspany, spotniały u stolika i poruszał drżącą ręką papiery. Przed nim giął się w dziwnych ruchach młody człowiek. Naciągał pośpiesznie mundurowy płaszcz, jednocześnie recytując sprawozdanie:
— Pan naczelnik spóźnił się nieco, przeto odebrałem z przestrzeni co trzeba... regularnie... tylko nadzwyczajny... ostre krzyżowanie z personką... nic szczególnego... jakaś wycieczka... zatrzyma się... aha... tu nowe doniesienie na Gnoma... Był... prosił... Zresztą najmocniej przepraszam... mam tu pożegnać siostrę... sługa najniższy... upadam do nóg Pana naczelnika dobrodzieja!
Znikł w otworze drzwi, zanim zawiadowca mógł mu rzucić swe ospałe „Dziękuję“! Zawiadowca potniał i trząsł się jednocześnie. Kołnierz munduru podstąpił w górę skutkiem siedzenia na niskiem krześle. Dławił go. Lekki, ale nieznośny szum w głowie... drganie jakieś ogromnie przykre w całem ciele... od czasu do czasu strzyknięcie... ale nadewszystko ten straszny ruch w żołądku, ten dziwny ruch skądś z głębi trzewi... ku gardłu... uuuch! Ta fala