Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ślona. Jakie to JUTRO, to wstające... niewiadomo wcale... może to wielkie...
Wznoszę się na fali modłów, jak dym pod obłoki.
Tu cicho jeszcze i pusto, nic nie gra... przywidziało się.
Jasność tylko rozlewa się zwolna, prostuje, kładzie na ziemi i patrzy z niska, skośnie po samej powierzchni ziemi.
W dole, słychać skrzyp. Otwarto drzwi starej wieży. Idzie stary dzwonnik ogłaszać dzień nowy.
Ptaka zaśnionego na ramieniu nie zbudził. Jak spał w fotelu, wstał i idzie. Idą razem głosić dzień nowy, ach... jaki dzień... jaki... czyli nie ów... ów, o którym się potem śpiewa dzieciom w kołyskach leżącym... dzień-baśń szczęścia...
Wstawaj ze snu dzwonie.
Zwieszony kielich dzwonu jest jak kwiat o stulonych płatkach korony, w ten szary przebrzask.
Śpi. Szemrze wiatr słabo coś na rąbku spiżowym wygrywając. Szarpnięcia trzeba.
Drżąca ręka starca spoczęła na ramie okiennej, dzwonnicy, siwa głowa zwrócona ku wschodowi. Stoi.