Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nikt nie widzi, że oto nażarł się znowu, że syty i dlatego to nie ginie... żyje ciągle, ciągle...
Syty? Wstyd... wstyd... Spaliłby się ze wstydu, okryłby się płomieniem przed oczyma człowieka, któryby dostrzegł, że jada po nocy... do... sytości... Skandal!
Podniósł łeb... miele gębą, a z paszczy zwisają mu pęki ziela rozmaitego, nasiąknione wodą.
Wszyscy wiedzą, iż on... on... to tak zwana: „potrzeba duszy“...No, tego by jeszcze brakło.
Łypie oczami i spoziera w górę... Patrzy w górę. No, Boga nie wstyd mu chyba... któż się tam Boga wstydzi... to się nie liczy... to się nie liczy...
Spojrzał raz... drugi... i postąpił krok jeden, drugi i wsunął się do piwnicy.
Ale Bóg-Orzeł nie patrzył na niego.
Rozmawiał właśnie z wiatrem, który zerwawszy płachtę jakąś ze szczytu wieży ratuszowej, rzucił ją na plecy czekającemu pod progiem, zmarzłemu na poły.

Już świta, świta. Czuję, że kędyś hymny płyną, trąby grają. Modlitwa poważna, zamy-