Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szybko sama oczyszcza..., ale duch... duch... kto odwiąże ducha?
Łomocą po bruku podkowy, odbłysk skier krzesanych dolata... zniszczała cała cisza przedświtowa. Błędny tułacz pod progiem, który śnił o domu, nie mając czem doń wejścia opłacić, zbudził się i uczuł, że zimno, że bardzo zimno... Huczy po ulicach przeraźnie, a echa echom podają gryzące, pilne pytanie:
Ale duch... duch... kto odwiąże ducha?

Z za węgła domu, ze szpary pomiędzy murem, a parkanem ogrodu wypełzło coś. Leciuteńkie, szarawe tony przylgnęły już do ścian, choć na niebie zmian nie widać wyraźnych ku jasności. Zda mi się, widać łeb. Wieczysty, pretensyonalny żal, jaszczur zielony powraca z łowów nocnych.
Rusza się, miele żuchwami jaskry, stokrocie... Jada wszystko, mówią... wszystko, co się zjeść daje, tylko baczy, by nikt nie widział... przecież on „żal“.
Widzę go. Napęczniały, opity wodą, lśniący stoi w niepewnej, rodzącej się poświacie, u okienka piwnicznego i czeka na coś.
Jeszcze noc... jeszcze się liczy noc, jeszcze