Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Leżał na twardej słomie, głos od okna przywołał go i szeptać począł:
— A to było... tak...
— Jak? — spytał.
— Szedłeś prosto... prościuteńko, jak każe prawo... a nad głową twą była pieśń...
— Tyle wiem sam. Była pieśń radosna.
— Tak. Szedłeś tedy... gdy w tem nagle...
— Już wiem! Szkło! Rozbita flaszka!
— Nie!... Gdziesz tam!
— Nie?
— Więc mówię ci... Szedłeś... wtem... nagle z bocznej, brudnej uliczki ktoś krzyknął: Ratunku!
— I co? I co dalej? — pytał rozciekawiony.
Nagle pod sklepieniem załopotały skrzydła.
Więzień skurczył się ze strachu. Czekał ...wysilił swą wolę, skupiał do rozkazu, ale czuł, że mu jej braknie, że nie uśmierzy sumienia.
— Wiesz jak to się stało — powiedziała znów ciemność.
No wiem... Ktoś z bocznej uliczki zawołał...
— Ale nie! Nie!
— Znowu inaczej?
— Tak było... Słuchaj! Szedłeś ulicą... szedłeś... ponad twoją głową był sztandar Jutra