Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kędyś z pośród rozgałęzień gotyckich żeber, cichy, szyderczy śmiech.
Szukał skrzętnie za czemś, coby mu posłużyć mogło.
— Mam! — odetchnął radośnie.
Znalazł deskę ze sporym, sterczącym gwoździem.
Oparł ją o mur, spiął się w zwyż i szukał po sklepieniu.
Natrafił na gotyckie wypukłe żebra, niby napęczniałe krwawe żyły ciała ludzkiego, czy gałęzie drzewa.
Szedł po konarze żebra i wnet dotknął zwornika.
Misternie był wyrobiony w kształt małpy.
Położył dłoń na jej ustach. Śmiały się szyderczo, cicho.
Zamachnął się i trzasnął pięścią w te usta.
Zeskoczył na dół, rad bardzo.
Kopnął deskę. Padła z łoskotem. Zahuczało rozgłośnie, potem kaźnię zaległa cisza głęboka.
— Teraz mów! — powiedział w ciemń nocy. — Jak się to stało?
Nic mu nie odpowiedziało. Czekał, czekał... daremnie.
Ta cisza wprowadziła go w rozpacz. Zrozu-