Przejdź do zawartości

Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nagle zaniemiała, obejrzała ją dokładnie i... omal nie zemdlała sama ze strachu.
Sąsiadka zmarła.
Tkwiła dalej na swojem miejscu i z pozoru nie zmieniła się wcale. Ale ustało w niej nagle coś, czego określić nie sposób, czego wypowiedzieć nie można. Jednem słowem, zmarła.
Od początku świata stało się poraz pierwszy.
Właśnie jej się to przydarzyło.
Czyż tylko jej?
Wokoło stało się to samo.
W jednem miejscu zmartwiała cała grupa drobin, w innem wszystkie ostały się żywe.
Tam TO uśmierciło kilka tylko, gdzieindziej wielka przestrzeń usiana była zmarłemi.
Stał się nowy, niepojęty cud.
Śmierć.
I to śmierć dziwna, fantastyczna, bezprawa i bezcelowo okrutna.
Ustalone, wyrozumowane, zgodne z rzeczywistością prawa życia i wynikające z nich prawa moralne w puch rozbił jakiś piorun, jakieś ZŁO, działające bez sensu, bez celu, dzikie i nieobliczalne.
ZŁO ostateczne, wszechpotężne, a bezrozumne.
ZŁO, którego żywiołem chaos, a skutkiem