Przejdź do zawartości

Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czuję, że mi bardzo dobrze w żelatynie! Wygrawszy sprawę, sapnęła z ukontentowania, a na jej powierzchni pojawiło się coś, niby uśmiech satysfakcyi.
Taksamo sądził ogół.
Niewidzialna WIELKA CIEMNOŚĆ i najwyższe z poznawalnych CZARNY PAPIER, oto wszystko. Marzenia i przeczucia... oto nic.
— Czyż to prawda, że jestem waryatką? — pytała się samej siebie nieszczęsna drobina bromku srebra. — Czyż rzeczywiście wszyscy, na całej PŁYCIE myślą tak, jak to słyszałam, a tylko ja jedna... tylko ja jedna... Tak, tak... to jasne...
Rozpaczliwem spojrzeniem objęła swe otoczenie. Wokół, jak okiem sięgnąć, same przysadkowate, wtopione po szyję w rogowatą masę drobiny, zezowały ku niej złośliwie.
— Tak, tak... niema wątpliwości... ona ma racyę, one wszystkie mają racyę! — krzyknęło jej w sercu.
— A może jest ktoś? — myślała. — Może tak samo jak ja cierpi druga dusza... może ich jest dużo...
To byłoby ocaleniem! Może są... Są napewne! Tylko daleko niezawodnie, ogromnie daleko, gdzieś poza tą gęstwą wrogów... Są może opo-