Przejdź do zawartości

Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Strach nagły zatrząsł patrzącym. Przetarł oczy i spojrzał wokoło.
Spostrzegł, że stoi w sklepiku oparty o ścianę. Właścicielka patrzyła nań ze współczuciem.
— Słabo się panu zrobiło?
Nie odparł nic. Zapłacił, wziął swój pakunek i szybko pobiegł do domu.
W susach dostał się do swego mieszkania, szarpnął drzwi i stanął jak wryty.
Nadsłuchiwał z wytężoną uwagą, nie spuszczając z oka wodociągu.
Ni kropla nie padła w muszlę.
Zatrząsł nim straszny, niepohamowany żal. Wpadł do pokoju i zwracając się do Tośki, wrzasnął, aż szyby w oknach zabrzękły.
— Precz!
Wskazywał drzwi, stał blady, zęby mu szczękały.
— Zwaryowałeś? — spytała przerażona.
— Precz! — powtórzył i tupnął nogą.
Zaczęła zbierać części ubrania, blada, smutna, obrażona do głębi duszy, a piersiami jej wstrząsał jęk okropny.
On zaś czując, że się nogi pod nim uginają, padł na łóżko i wybuchnął strasznym płaczem.
— Franek! Franek! — zawołała przez łzy.
Objęła go za szyję i płakała razem z nim.