Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/28

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Franciszek Szary wyrwał ponownie ramię, szarpnął się w tył i powiedział stanowczo:
    — Przyjdę jutro!
    — Niema jutra, jest tylko dziś... Znalazłeś skarb, a chcesz go podnieść jutro, dlatego, że dziś masz zbierać łachmany? Pomyśl tylko... pomyśl!
    Franciszek Szary zdjął kapelusz, czując zimny pot na czole. Drżał nerwowo.
    — Proszę pana o adres! Zaręczam, że przyjdę jutro wieczór i rad będę posłuchać pana. Dziś doprawdy nie mogę!
    — Nie możesz... — zaśmiał się cicho — Ach! Wiedziałem o tem, że nie możesz. Tylu was już było. Żaden nie mógł, każdy musiał spełnić jakiś obowiązek... właśnie w tej chwili... przy ulicy Pańskiej, czy Oczywistej, czy Pięknej... Dobrze... idź, idź...
    — Daj mi pan adres! — prosił.
    — Adres? Znasz go przecież...
    — Nie znam! Daj mi pan adres dokładny...
    Jegomość odwrócił się i poszedł bez słowa.
    Franciszek Szary patrzył za nim z głębokim żalem.
    Nagle zadrżał. Stary uszedłszy kilka kroków, znikł nagle, jakby się zapadł w mrok.