Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/27

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    — A jednak chciał mnie pan gdzieś prowadzić...
    — Gdzie? Do siebie, do mego mieszkania. Chciałem cię uczynić swoim uczniem.
    — Tyle tylko... — odrzekł rozczarowany. — A jednak ja wiem, że jestto gdzieś... przy ulicy Dziwnej, liczba 36.
    — To numer domu, w którym mieszkam.
    — Dziwne! Dziwne! — szeptał Franciszek Szary. — Skąd mi się to mogło przywidzieć?
    — Nie pytaj, to za trudne pytanie na dziś. Kiedyś sam sobie na nie odpowiesz. Chodź, powiadam ci. Zostaniesz moim uczniem.
    — I cóż z tego?
    — Czuję, że jesteś powołany... Wskażę ci drożynę, którą się wychodzi poza łany uprawne życia na cudne, wolne, boże bezdroża...
    — I cóż tam znajdę?
    — Wolność i mądrość. Zachwyty, jakich nie pomieści pierś ludzka, miłość, któraby cię dziś zamieniła w garstkę popiołu. Wyszkolę twe serce, by stać się kiedyś mogło czarą pełną niebiańskiego nektaru.
    Słuchał zdziwiony, przerażony.
    — Przyjdę jutro... — rzekł wymijająco.
    — Nie przyjdziesz nigdy, jeśli nie przyjdziesz dziś. Chodź ze mną.