Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

marzenia. Pośród drzew zaczęło przebłyskiwać coś białego, a plama ta stawała się z każdą chwilą bielszą i większą. Unosiła się ponad wysoką trawą, wisiała chmurą...
Rozpoznał mgłę poranną.
Rozróżniał teraz olbrzymie pnie drzew i nizkie, strzępiaste krzaki. Dostrzegł kręte ścieżki snujące się poprzez gęstwinę.
Ogarnęła go nagle dziwnie słodka radość. Miał ochotę ćwierkać jak ptaki, które jeszcze zaspane, w czubach drzew próbowały nieśmiało głosu.
Stal jego toporu rozbłysła niebieską łuną.
Spostrzegł to, oprzytomniał i uśmiech wybiegł na jego usta.
Tak, tak... pomyślał. Wszystko tamto, to sen. Jedyna prawda, to moje narzędzie, mój topór święty.
Wywinął młyńca w powietrzu i nagle przyszła mu wielka chęć rąbać coś twardego, coś opornego... Poczuł siłę, młodość... Ale łoskot zmąciłby cudną ciszę poranku. Zresztą poświęcona stal nie mogła dotknąć niczego innego, prócz cudownych tramów świątyni.
Zbliżał się zwolna do polany leśnej zalanej gęstą mgłą. Drzewa się tutaj rozstąpiły w krąg, mógł spojrzeć w niebo.