Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przecież na własne oczy... A może i to było snem?
Nie był w stanie wyrobić sobie jasnego pojęcia, gdzie kończy się tutaj sen, a zaczyna jawa. Jedno z drugiem stopiło się tak bardzo, że musiał, w celu wydobycia się z mgieł marzenia, zwrócić swe myśli ku świątyni.
Tak, świątynia, przyszła świątynia. Oto jedyna, realna rzecz w tem wszystkiem.
Ale nagle i to mu się przysłoniło mgłą. Czyż i jej byt to marzenie, które przeżywał. I zdziwił się w głębi duszy, że nawet ta rzeczywistość niezaprzeczalna, jedyne dobro jego serca, ten najistotniejszy cel życia stał się, jak sen, czasu tej dziwnej, niepojętej nocy.
Śnimy prawdę, jak się przeżywa sen. Radość i ból to tylko zwrotki jednej kołysanki, którą nuci los-piastunka, kolebiąc nas w kołysce życia.
Zapuścił się w las i zauważył, że zmienił się znacznie. Cienie były teraz mniej jaskrawe, jaśniejsze, bardziej przejrzyste, partye jaśni stały się matowe i bledsze. Na wszystkiem położyła się srebrzysto-szafirowa mgła, a szafirowy jej ton stawał się z każdą chwilą głębszy i ciemniejszy. Las nie był już ponury, śnił słodko, jak dusza, mająca za chwilę zbudzić się z roz-