Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sklepienie niebios nad jego głową było teraz cudne, błyszczące. Lśniło turkusowo, a ton ten bladł z każdą chwilą, mieniąc się w srebro przeszywane złotemi nićmi. Blada tarcz księżyca zapadła kędyś poza drzewa, śląc wokół siebie jeno rdzawy poblask, kontrastujący z tonem nieba, co podnosiło jeszcze jego jaśnienie.
Świtało.
Człowiek z toporem kroczył przed siebie z oczyma utkwionemi w górze.
Nagle potknął się o coś twardego.
Stanął i ujrzał wielki kamień leżący w trawie.
Spojrzał wokół i mało nie krzyknął ze zdumienia.
Ujrzał tuż przed sobą niewielki pagórek utworzony z dużych kamieni. Leżały spiętrzone jedne na drugich niby mur, ale narzucone niedbale tworzyły coś, co dawało wrażenie jakiegoś kopca, czy ołtarza. Pośrodku sterczał wysoki, z gruba ociosany pal zczerniały od dżdżów i pokryty naroślą mchów.
Na poprzek słupa była przybita wąska deska przypominająca w ogólnych zarysach wyciągnięte, wskazujące dokądś ramię.