Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podpełznął bez szelestu nieco bliżej i położył się w trawie.
Dwie jakieś istoty, nie wiedział, żali byli to ludzie, zajęte były żywą rozmową.
Nastawił uszu.
— Mówię tedy, że mało któremu uda się umknąć?
— Naturalnie. Niema potrzeby ścigać go... sam wróci... po latach może, ale wróci niezawodnie. Przymus zbyteczny... dlatego też roześmiałem się na widok, jak zmykał. Myślał, że go ktoś goni...
— Powiedzno mi raz wyraźnie, co to jest takiego to ich „szczęście“.
— Dokładnie, oczywiście określić ci tego nie potrafię, ale musi w tem coś być, bo inaczej czyżby go ludzie szukali z takim wysiłkiem, czyżby ginęli w poszukiwaniach daremnych.
— A gdzież ono jest? Powiedz. Czy miejsce jego pobytu zna stary kapłan... czy może tylko kpi sobie z ludzi?
— Nie wiem, ale nie musi wiedzieć, bo w takim razie przejrzałby nasz podstęp i zauważył, że nastawiamy drogowskaz w fałszywym kierunku.
— Któż to wie? Może i wiedział za młodu,