Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale zapomniał w starości. To zgrzybiały człowiek, nie wie sam ile ma lat.
— Bo ja wiem? Wszakże nie jestem człowiekiem. Nie zadawaj mi ciągle tych głupich pytań. Co wiem, to ci powiem.
Oto ludzie widocznie żyć bez rzeczy owej nie mogą, musi to więc być coś ważnego. Każdy szuka gdzie może i pędzi w pogoni za szczęściem swoją własną ścieżką. Ale wszyscy schodzą się ostatecznie tutaj, jako pielgrzymi długiemi procesyami. Czy to się dzieje z prostego przypadku, czy jest w tem coś innego, nie wiem i nie mogę wiedzieć. Jestem z natury dosyć ciekawy, przeto usiłowałem nieraz...
— Co?... Powiedz...
— Badałem, szukałem, przetrząsłem cały nasz kraj. Ale nie znalazłem niczego więcej prócz drzew, łąk zwierząt, roślin, rzeki i tym podobnych rzeczy. Oczywiście nie pominąłem także owego straszliwego, iście szatańskiego ostrowu, leżącego w stronie, gdzie wskazuje drogowskaz.
— Ba... jakże mogłeś znaleść, skoro nie wiesz jak to wygląda. Musi tu jednak być gdzieś ukryte... nie dam sobie tego wytłumaczyć...
— Oj głuptasie, głuptasie! Czyż nie wiesz, że przed mojem okiem nic się nie ukryje? Jakże-